niedziela, 13 grudnia 2009

Dwa korytarze i łazienka

Wiemy już jak szukać. Teraz trzebaby się skupić na tym czego dokładnie szukamy. Wydawałoby się, że to pytanie jest zbędne jednak szybko się przekonaliśmy, że trzeba bardzo dokładnie wiedzieć czego się chce.

Najważniejsza jest chyba wielkość mieszkania (ewentualnie kasa, jaką chcemy przeznaczyć na zakup). W naszym przypadku wygląło to tak, że szukaliśmy mieszkania dwupokojowego, między 40 a 50 metrów kwadratowych. Najlepiej nieprzechodnie pokoje, ale nie był to warunek konieczny (wynajmując różne mieszkania przekonaliśmy się, że pokoje przechodnie sprzyjają lepszemu kontaktowi między dwojgiem ludzi, natomiast nieprzechodnie utrudniają ten kontakt). Tyle wiedzieliśmy rozpoczynając poszukiwania. 

Właściwie wszystkie mieszkania, które oglądaliśmy, podobały nam się. Na początku. Potem stopniowo zaczynaliśmy dostrzegać ich wady. Pierwsze, które widzieliśmy 'na żywo' to były dwa długie i strasznie wąskie pokoje (dosłownie jak korytarze w innych mieszkaniach). Będąc na budowie, wśród gołych ścian, nie widzieliśmy tego, ale kiedy w domu rysowaliśmy sobie na planie ewentualny rozkład mebli, docierało do nas jak mało miejsca będzie w tym mieszkaniu. 

Istotną kwestią jest też kuchnia - w aneksie, czy osobna? Osobna może występować już w mieszkaniach o powierzchni 50 metrów i często warto dopłacić trochę, a mieć ten luksus, że w salonie nie czuć spalonego obiadu. 

Wszystko to ma duże znaczenie, jednak dla nas dwie najważniejsze rzeczy to były: lokalizacja i jakość wykonania. Mieliśmy np. na oku przepiękne mieszkanie, praktycznie nad Wisłą, duże i w miarę tanie. Jednak zrezygnowaliśmy - ze względu na jakość i odległość od centrum. Co dokładnie nas zniechęciło? Popękane ściany (wiem, każdy budynek pracuje, ale tutaj pęknięć było wyjątkowo dużo), brak podziemi (pewnie ze względu na bliskość rzeki) świadczący o tym, że budynek może być niestabilny (chociaż nie musi) i na koniec - w dzień bez korków dojazd do centrum zajmował nam godzinę. 

W innych przypadkach chodziło między innymi o: bliskość planowanej lub nowobudowanej drogi szybkiego ruchu (czasami droga ta przebiegała praktycznie tuż za oknem, na wyciągnięcie ręki), totalny brak autobusów i wszelakiej infrastruktury w okolicy, oczyszczalnia ścieków tuż obok, elektrownia jako sąsiad (to by nie było jeszcze takie złe, gdyby to miejsce nie znajdowało się totalnie 'na końcu świata'), okna wychodzące na cmentarz (nas to akurat nie odstraszyło, ale podaje jako ciekawy przykład) czy też tory kolejowe za oknem (nie powiem, miałoby to swój urok...). 

Aha.. byłbym zapomniał. Jeszcze jedna istotna rzecz - piętro. Parter może mieć ogródek (czasami trzeba sobie zdać pytanie: po co nam 5 metrów ogródka?), ale okna są na wysokości ludzi chodzących obok bloku. Pierwsze piętro może mieć pod sobą lokale usługowe. Trafimy na pocztę, to może będzie nas cieszyć, że nie będziemy daleko chodzić po paczki, ale co się nasłuchamy uderzeń stępla pocztowego, to nasze. W każdym razie kondygnacja, to ważna kwestia. 

Generalnie trzeba spisać sobie swoje priorytety i wybierać według nich. Niby oczywiste, ale często się o tym zapomina w ferworze poszukiwań. 

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Mapa inwestycji

Trzeba przyznać, że nasze pierwsze negocjacje, co prawda były nieudane, ale nauczyły nas sporo. Odwiedziliśmy, lub zadzwoniliśmy potem do prawie wszystkich deweloperów w Warszawie, chcąc tym razem najpierw wszystkiego się dowiedzieć, a potem dopiero negocjować. Poznaliśmy większość inwestycji, wiedzieliśmy kiedy która się kończy oraz jakie ma wady i zalety. Jeździliśmy do co bardziej obiecujących miejsc samochodem i komunikacją miejską, w godzinach szczytu i w weekendy. Słowem - staraliśmy się dowiedzieć jak najwięcej się dało. Ale od czego zaczęliśmy?

Tak na prawdę zaczęło się od targów mieszkaniowych. Nie są one konieczne, ale pozwoliły nam zorientować się w sytuacji. Ważniejszych deweloperów wyszukaliśmy z ogłoszeń. Natomiast na targach spotkaliśmy wszystkich innych, a co bardziej istotne - zaopatrzyliśmy się w mapę inwestycji w Warszawie. Dzięki niej, poznaliśmy lokalizacje i nazwy nowobudowanych osiedli. Teraz wystarczyło dzwonić, umawiać się i jeździć. 

Oprócz tego drobnego szczegółu (później okazało się, że taka mapa dostępna jest on-line), cała koncepcja targów była nam niepotrzebna. Nie da się na nich obejrzeć inwestycji, dostaje się mnóstwo głupich reklam, a na koniec człowiek jest tak skołowany, że sam nie wie gdzie chciałby mieszkać. Potem już unikaliśmy takich imprez. Warto to raz zobaczyć, ale chyba nie więcej.

Na koniec anegdota. Razem z nami szukał też dla siebie mieszkania mój kolega z pracy. Szukał między innymi przez agencje. Poszedł sobie raz na spotkanie z przedstawicielką jednej z nich. Oni oczywiście nie chcieli zdradzać jakie budynki kto i gdzie buduje, więc pokazywali mu tylko zdjęcia z inwestycji. Nie mówili kto, ale pokazywali plany, mieszkania, pozwalali wybrać metraż. Otóż z opowieści kolegi wynika, że wyglądało to tak: pani pokazuje mu zdjęcie inwestycji, a on np: a nie, to jest deweloper X, tam jest blisko trasa S8, tego nie chce; pokazuje kolejne a on: nie dziękuję, to przecież deweloper Y, mają kiepsko zaprojektowane mieszkania, już je widziałem; następne: tu też podziękuję, to przecież na końcu świata, będę spędzał większość czasu na dojazdach. I tak powoli okazywało się że znał każdą inwestycje jaką mu zaproponowała. 

Do tego właśnie powinien dążyć każdy szukający mieszkania: do poznania każdej inwestycji w okolicy, która go interesuje. 

sobota, 5 grudnia 2009

J.W. Destruction

Pierwszy deweloper do którego poszliśmy nie miał dobrej sławy. Miał jednak tanie mieszkania. Zadzwoniliśmy, okazało się, że jest kilka wolnych, więc umówliśmy się na spotkanie.

Przyjechaliśmy i przywitał się z nami miły pan o dość niecodziennym imieniu. Zachwalał produkt, jakim było mieszkanie, jak tylko mógł. Nawet jakość wykonania była wspaniała, mimo tego co ludzie na mieście mówili. Tylko brać. Dostaliśmy plany z dołączonymi cenami i obietnicę obniżenia tych cen o kilka procent. Jednak zasadniczą kwestią był czas - no bo przecież mimo kryzysu mieszkania schodziły jak świeże bułeczki (tak przynajmniej zostało nam to przedstawione przez przedstawiciela dewelopera). Szkoda by było tracić taką okazję! Ponadto, jeśli trzeba trochę taniej, to znajdą się mieszkania prywatne, które pracownicy kupili i chcą odsprzedać po cenach trochę niższych niż deweloper - ich pracodawca. Ważne, żeby szybko się zdecydować.

Wyszliśmy z mieszanymi uczuciami. Nachalność sprzedawcy była denerwująca, ale ceny były naprawdę dobre. W końcu postanowiliśmy działać. Najpierw pomyśleliśmy o wynegocjowaniu lepszej ceny.

Przy pierwszym spotkaniu dostaliśmy obietnicę, że znajdzie się dla nas mieszkanie za 320tyś. Pojechaliśmy rozmawiać i okazało się, że człowiek który nam tę cenę zaproponował nie ma władzy, ażeby obniżać ceny wobec czego automatycznie skoczyła ona do poziomu 360tyś, a następnie do negocjacji przystąpiła szefowa danej komórki. Po baaaardzo długiej wymianie różnych argumentów, telefonach do szefa wszystkich szefów, który za każdym razem ledwo, ledwo się zgadzał na obniżenie ceny, udało nam się dojść z powrotem do poziomu 320tyś. Powiedzieliśmy wtedy wprost - kupimy, jeśli będzie za 310tyś. Pani podejrzanie szybko się zgodziła pod warunkiem, że natychmiast podpiszemy umowę. 

W tym momencie zapaliły nam się w głowach czerwone lampki. Jak to? Umowa? Teraz? Tak bez konsultacji z prawnikami? No jak to? Pan od dewelopera stwierdzil: "No tak, to standardowa umowa, większość klientów nawet jej nie czyta". Byliśmy wypełnieni adrenaliną, totalnie skołowani, gotowi robić głupstwa. Na szczęście jednak, umowe musieli wydrukować i mieliśmy wtedy czas podzwonić - do domu, do przyjaciół. Wszyscy jak jeden mąż odradzili podpisywanie bez konsultacji z prawnikiem. Ochłonęliśmy. Nie zgodziliśmy się podpisać. Deweloper stwierdził, że w takim wypadku cena wraca do poziomu startowego. Wzieliśmy umowy do domu, obiecując wrócić następnego dnia. Uświadomiliśmy sobie nagle, że chcieli żebyśmy podpisali wszystko, a my nawet nie widzieliśmy tych mieszkań! Przeczytaliśmy umowy i okazało się że były one dla nas strasznie niekorzystne. Byliśmy o krok od zrobienia głupstwa. Na szczęście wycofaliśmy się. W ostatniej chwili.

Tak wyglądały nasze pierwsze negocjacje. 

czwartek, 3 grudnia 2009

Agencje nieruchomości

Postanowiliśmy, że najlepiej by było kupić mieszkanie od dewelopera. Myśl była taka, że trochę zapłacimy za wykończenie, ale będzie zrobione tak jak chcemy, nic nie trzeba będzie porawiać i w ogóle - same plusy. Mieszkania z drugiej ręki są wygodne, bo można się od razu wprowadzić i mieszkać, ale prawda jest taka, że najszczęściej jest tak: człowiek kupuje mieszkanie na handel, wykańcza je minimalnym kosztem (powiedzmy sporo poniżej 20 tysięcy) i potem próbuje kupującemu wmówić, że wydał na wykończenie fortunę (np. 40 tysięcy) i nie może zejść poniżej kosztów. Standard na naszym rynku pełnym oszustów.

Ale miało być o czymś innym. O tyle o ile z prywatnymi ludźmi jakoś idzie się dogadać, to nasze agencje nieruchomości, w większości wypadków to strata czasu. Jeśli uda się komuś trafić na taką, która nie bierze prowizji za całą transakcję, to co tu dużo mówić - to jest cud. W naszej pięknej stolicy znalazła się taka jedna. Cud. Prowizje oczywiście biorą, bo muszą z czegoś żyć, ale od sprzedającego, a nie kupującego. I to jest normalna sytuacja (która u nas jest praktycznie niespotykana).

No więc mamy już agencję. Fajnie. Szukają nam mieszkania a my tylko przebieramy w okazjach. Niestety nie. Szukasz mieszkania do 50m kwadratowych? W miarę nowego, tak żeby nie było zbudowane przed 1990 rokiem? Rama H (płyta podobno ma się sypać, lepiej wszak nie ryzykować)? Wspaniale, ale agencja mając wszystkie te dane nie raz i nie dwa wyśle do obejrzenia mieszkanie stu metrowe, z roku 1980 i oczywiście z wielkiej płyty. Klient chce ramę H, to powiemy że to jest rama H - i tak nie pozna. Co z tego, że to samo mieszkanie (z tymi samymi zdjęciami) w innej agencji jest opisane jako płyta? Rok wybudowania też tam jest inny.. Jakoś tak.. czujemy się oszukiwani.

Czasami można znaleźć dane ogłoszenie od agencji, a jak się dobrze poszuka to to samo mieszkanie jest pare linijek dalej od osoby prywatnej. Po prostu ktoś dał swoje dane agencji, ale też próbuje sprzedać sam. Tu mamy sytuację jasną - trzeba iść bezpośrednio. Gorzej jest z ludźmi którzy mają podpisaną wyłączność dla danej agencji. Wtedy nawet jakbyśmy chcieli się dogadać ze sprzedającym, to się nie da... A szkoda, bo i my byśmy oszczędzili i sprzedający. Jednak trzeba to zrozumieć - czasami ludzie nie mają czasu, żeby się zajmować sprzedażą i wolą oddać wszystko w ręce ludzi którzy się tym zajmują.

Nie powiem, czasami tacy ludzie potrafią pomóc. Załatwią mnóstwo formalności, zabezpieczą cały proces, a nawet czasami można dzięki nim gdzieniegdzie coś oszczędzić. Ale jak już pisałem - trafienie na taką agencję to cud. Jeśli już ktoś chce się udać do pośredników, to tylko do sprawdzonych, polecanych przez znajomych. Inaczej szkoda nerwów.

Szukamy

Mieszkanie właściwie już kupiliśmy, ale pomyślałem.. a właściwie A. pomyślała, że dobrze by było zapisać na czym polegał cały proces, z czym mieliśmy problemy itp. W sumie dobry pomysł, więc powspominam tu sobie.

Oczywiście zacząć należy od tego, że człowiek chce kupić mieszkanie. Tu już każdy musi podjąć decyzję sam, czy się mu opłaca, czy też nie. U nas była to jeszcze trudniejsza decyzja, bo sytuacja na rynku była (i ciągle w sumie jest), delikatnie mówiąć, mało stabilna. Kończył się właśnie wieli boom budowlany, ceny miały lecieć w dół i kogo się nie spotkało, można było usłyszeć: w przyszłym roku kupuję mieszkanie, mają mocno spaść, będzie pełno okazji. Czekaliśmy więć na okazję do początku nowego roku.

Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy. Ceny jakoś nie leciały w dół, a czasami nawet się nam wydawało że rosną. Przyszedł styczeń. Zaczeliśmy szukać bardziej konkretnie. Niemal codzienne przeglądanie wszystkich portali z ogłoszeniami, kupowanie z bezpośrednimi anonsami, telefony do deweloperów i na koniec - targi mieszkaniowe.

W taki właśnie sposób zaczął się ten wspaniały rok 2009.